sobota, 11 lipca 2009

szczęśliwi w Cagliari :)

żyjemy.
cali i zdrowi dolecieliśmy na miejsce arbuzem. podróż była wyczerpująca. na miejscu byliśmy o 1.00 w nocy. podobno wyglądałam jak po bitwie, ale poniekąd taką stoczyłam ze swoim strachem do latania. a boję się panicznie. nie będę tego opisywać, ważne że przeżyłam, a ze śmieszniejszych historii opiszę tą, która spotkała nas na Okęciu.
na taśmę na której oglądają zawartość bagażu podręcznego wykładamy torbę, moją na ramię, Gruby wyciąga zawartość kieszeni, przechodzimy przez bramkę. najpierw dzieci. Matylda, Tymon,wszystko jest ok. przechodzi Gruby, zaczyna pikać. strażniczka prosi, żeby sprawdził kieszenie i przeszedł raz jeszcze. znowu pika. polecenie - "proszę stanąć z boku w rozkroku" :D następnie jedzie moja torebeczka i przechodzę przez bramkę. pika. ta sama procedura. mnie i Grubego obmacuje strażniczka. Tyśka jak zwykle tryska dowcipem. "mamo, wydawało mi się, że takie rzeczy możesz robić tylko Ty".
a moja torebeczka wyjeżdża na taśmie, podchodzi do mnie strażnik i prosi o wypakowanie torby, dodając "chyba ma w niej pani coś, czego nie powinna mieć". jestem trochę zaskoczona, ale pewna tego, że wszystko jest ok, wyciągam po kolei dokumenty, portfel, bilety... i mój śliczny skórzany notesik. strażnik pokazuje na niego palcem dodając "o! o to właśnie chodzi". notesik. mam w nim pełno dokumentów, papierków, wizytówek, jakieś zdjęcia, pełno karteczek i ... ogromny, gruby i bardzo ostry pilnik do biżuterii!
nie muszę chyba pisać, że jestem zaskoczona faktem, że on tam jest. byłam pewna, że zostawiłam go na dole w pracowni. pan zadaje mi pytanie, "co pani tym piłuje?" opowiadam więc w skrócie, że robię biżuterię srebrną. Gruby dodaje, "proszę pana, dobrze, że to tylko pilnik. żeby pan wiedział, co ona potrafi nosić w torebce... :D"
przechodzimy dalej, wszystko przebiega ok.

a tu? wszystko wygląda inaczej. pachnie inaczej, smakuje inaczej. jest pięknie. temperatura o godzinie 18.00 w cieniu wynosiła 31'C. bajecznie.
na śniadanie jemy pyszne, soczyste brzoskwinie, prosto z drzewa. a jak smakują z czerwonym winem...
seks też smakuje inaczej, piasek, ciepło, szum wody... ale nie będę o tym pisała, żeby nie oburzyć tych cnotliwych i nudnych. opowiem Wam o tym jak wrócę w moim "klubie wzajemnej adoracji".
ale ze mnie "kąśliwa i sycząca żmija". chyba klimat mi służy :D

brakuje mi Was. na prawdę. i tęsknię.

3 komentarze:

  1. brzoskwinie z drzewa nie myte.! A ja jem na pocieszenie podwawelską na ciepło z musztardą ikajzerką,popijam chianti z biedronki. Bawcie się dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  2. HASŁO NA DZIŚ

    enfant terrible.

    OdpowiedzUsuń
  3. Serdeczne pozdrowienia, oczywiście bardzo tęsknimy

    Pozdrawiam
    Gośka

    OdpowiedzUsuń

hm...